Czuję pewien niedosyt. To wszystko nie miało tak wyglądać. Każdy kolejny dzień rozpoczynam wewnętrzną walką z samą z sobą. Mój organizm sprzeciwia się temu wszystkiemu. On wie najlepiej, że to, co teraz robię, nie jest dla mnie dobre i nie przynosi mi satysfakcji. Jednak w głębi duszy próbuję sobie wmawiać: jeszcze tylko trochę, troszeczkę, dam radę.
Co czuje człowiek, którego pasja przekształca się w obrzydzenie? Co czuje człowiek, który nie ma czasu na odpoczynek i nie ma siły do automotywacji? Ano czuje to, co wyżej. Wiem, że nie wszystko jest doskonałe i nikt nigdy nie powiedział, że człowiek zawsze musi być szczęśliwy i zadowolony z tego, co robi, czego doświadcza. I owszem, rzeczywiście tak jest. Nie zależy mi na szczęściu dwadzieścia cztery na siedem. Nie chodzi mi nawet o ten pieprzony wolny czas. Od razu sprostujmy: to, że tu piszę, wcale nie oznacza, że mam wolny czas - to znaczy, że rzuciłam wszystkie obowiązki w kąt dodając do tego parę niewybrednych epitetów. Nie żałuję. Poprawy nie postanawiam. Choruję trochę na to, co się dzieje. Choruję? A jak inaczej nazwać coś, co trwa kilka lat i każdego dnia sprawia, że:
1. nie chce ci się wyjść z łóżka
2. nagle odczuwasz wszystkie możliwe przejawy chorobotwórcze: ból głowy, ból nogi, ból... - tego też, na co wielu ludzi poleca maść...
Choroba. Studia to choroba. Polonistyka to choroba. Ale, żeby nie było, że narzekam na moje studia - w życiu nie przeczytałam tylu 'mądrych' książek, za co studiom jestem wdzięczna. Chociaż (zawsze jest jakieś 'ale') z chęcią w ich miejsce przeczytałabym coś takiego dla mojej duszyczki, tylko dla mnie - nie na zalkę, na koło czy egzamin "bo trzeba".
Nic nie muszę - ewentualnie mogę... zaliczać we wrześniu.
A nie, nie mam czasu, we wrześniu 120 godzin praktyk w szkole. Nie pozdrawiam.

Ciepło tulę - tak wiosennie. Dużo siły!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz