11 grudnia 2012

Teraz? Niech zniknie świat.

Jeśli chodzi o sobotę, to leżałam z perfidną gorączką i katarem. Jakoś tak cały dzień przespałam, praktycznie. Niedziela na piątkę z plusem. Gdyby jeszcze wszystko poszło po mojej myśli... Poniedziałek. Katastrofa. Wszystko się spieprzyło. Poleciało na łeb na szyję. Podobno: mówi się trudno, żyje się dalej. Gorzej, jak nie da się ciągle egzystować, nie ruszając się z miejsca. Mimo ogromnych chęci wykonania ostatniego skoku - ktoś podniósł mi poprzeczkę, a może raczej ją zdjął, nie dając szansy na owy skok. Nie wiem, naprawdę nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać... Uśmiechać, pomimo tego, co dzieje się w środku mnie, czy chodzić zdołowana, narzekając niefart, jaki mnie spotkał. Niefart? Żałośnie brzmi. Raczej - nie oszukujmy się - po prostu to była dyskwalifikacja. Życie to po części sport, który pozornie ma wyznaczone jakieś zasady - i należy ich przestrzegać. Z drugiej strony, zawsze znajdą się ci, którzy nie będą fair. A najgorzej, jak wystartujesz i okazuje się, że pierwszy krok był wykonany za szybko. Spaliłaś. 

I może nie tyle, że jest mi żal. Żal tego pieprzonego czegoś, co siedzi we mnie. Raczej jest mi przykro. Porażki także należy przyjmować z honorem, na klatę. I tak też trzeba do tego podejść. Mimo tego, że rozpieprza cię od środka, że każda część twojego ciała to w tej chwili "artystyczny burdel", że wiesz.... - nie masz do czego wracać. Trzeba zapomnieć. Chyba to najlepsza recepta na ból.


Nienawidzę tego, że każdego dnia muszę o coś walczyć! Nienawidzę, tak bardzo nienawidzę...

A na zdjęciach nie ma mnie dziś, bo niewyjściowa twarz po nieprzespanej nocy...







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz